Serwilizm i wasalizm w naszym domu stoją
13 marca 2014 roku w tygodniku DB 2010 opublikowałem felieton zatytułowany „Polityczna wazelina”, w którym odnosiłem się do wydarzeń związanych z Krymem, które wprost zmierzały do ogłoszenia niepodległości tej autonomicznej republiki Ukrainy. Powracam do tego tekstu, który przypadkowo po latach wpadł mi w ręce, dlatego, że odniosłem się w nim do zbrojnej napaści USA (formalnie NATO) na Serbię, którą w ten sposób przymuszono do wyrażenia zgody na oderwanie z jej terytorium prowincji Kosowo, będącego od 700 lat matecznikiem Serbów. Obecnie zarzuca się prezydentowi Rosji, że stawia Ukrainie twarde żądania, które nie mogą być przez nią przyjęte, albowiem oznaczałoby to zrzeczenie się części własnej suwerenności. Postawa Putina powszechnie uznawana jest za bandycką właśnie przez to, że aby wymusić uległość władz Ukrainy, dokonał brutalnego najazdu na to państwo.
Zawsze powtarzałem, że wojna nie jest żadnym rozwiązaniem i rosyjską agresję na Ukrainę, tak jak wszyscy, potępiam, ale też jednocześnie bez przerwy podkreślam, że działanie każdego państwa musi być oceniane taką samą miarą. Nigdy więc nie pogodzę się z tym, że specjalną miarę stosuje się dla oceny bandyckich zachowań np. Stanów Zjednoczonych, które przyznały sobie prawo do zabijania innych ludzi, kiedy jest to dla tego państwa korzystne. Niestety, tak się jakoś porobiło, że my Polacy zaczęliśmy Stanom Zjednoczonym wchodzić do ich amerykańskiego dupska bez mydła i jak wszystko na to wskazuje, już uwiliśmy sobie tam gniazdko. Przynajmniej niektórzy. Powtórzę więc za Stefanem Kisielewskim, to że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać. Ale mnie tam bardzo niewygodnie i zapach okropny.
Zapraszam zatem do ponownej lektury felietonu z 2014 r.
Polityczna wazelina
Do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego zawsze czułem duży sentyment i zawsze uważałem go za człowieka wielkiego formatu. Cieszyłem się, że taki ktoś jest moim prezydentem i w moim (również) imieniu Polskę na świecie reprezentuje. Ta moja do niego sympatia nie gasła, nawet w miarę przytrafiających mu się co rusz „przygód” z alkoholem w tle, albowiem od prawie zawsze wyznaję zasadę, że człowiekiem jestem i wszystko, co ludzkie nie jest mi obce (Terencjusz). Nie zraziło mnie również jego stopniowe odchodzenie od lewicowych ideałów na rzecz wyraźnie już formułowanych poglądów neoliberalnych, a więc bratania się z wielkim kapitałem i przyjmowania jego manier. Myślałem sobie, że on i tak w krajowej polityce już się nie liczy, niech więc teraz sobie wypoczywa i świata zażywa, oby tylko innym to szkody nie przynosiło. Niech sobie chłop pełni rolę politycznego celebryty, który w każdym temacie mógłby coś sensownego powiedzieć. Również wybaczyłem mu, że - jako prezydent - nie zastopował lokalizacji na terenie Polski amerykańskiej izby tortur dla obywateli obcych, ale suwerennych państw, których funkcjonariusze Stanów Zjednoczonych w różnych punktach świata porywali, aby przy zastosowaniu tortur na polskiej ziemi, zmusić ich do wyjawiania niezbędnych dla USA informacji. Starałem się zrozumieć dlaczego przyłożył rękę do tego, aby polski żołnierz strzelał do obywatela obcego kraju, który Polsce żadnej krzywdy nie uczynił i uczynić (przynajmniej do chwili obecnej) nie zamierzał. Tłumaczyłem to sobie wielką światową polityką i potrzebami globalnego bezpieczeństwa, czyli dyżurnymi wyjaśnieniami, których nam polscy politycy od lat nie szczędzili. Ale wszystko to urwało się i zmieniło moją perspektywę postrzegania tych wydarzeń, kiedy 10 marca br. ujrzałem i usłyszałem A. Kwaśniewskiego w programie TVP1 „Tomasz Lis na żywo”.
Tematem wiodącym, jak zwykle od dłuższego czasu, była sprawa Ukrainy, a w szczególności sprawa dotycząca wydarzeń na Krymie. W pewnym momencie T. Lis zadał rozmówcy pytanie, a właściwie poprosił o komentarz związany z nieodległymi wydarzeniami, które można uznać za analogiczne do wydarzeń dziejących się na Krymie. Otóż w 1999 r. Stany Zjednoczone, działając wbrew stanowisku Rady Bezpieczeństwa ONZ, zdecydowały się na zbrojny atak na suwerenne europejskie państwo, członka tejże ONZ, Serbię. To było 15 lat temu, więc przypomnę.
24 marca 1999 r. na Serbię spadły pierwsze bomby, tylko dlatego, że kraj ten bronił swego konstytucyjnego porządku przed rebelią części albańskiej mniejszości w Kosowie. Na czele tej rebelii stała terrorystyczna organizacja zbrojna UCK, powstała w 1994 r., w celu dokonania secesji i utworzenia z serbskiej prowincji niezależnego albańskiego państwa Kosowo. Bezpośrednim powodem do rozpoczęcia bombardowań było odrzucenie przez serbską delegację, w marcu 1999 r., jednoznacznie sformułowanego przez Sekretarza Stanu USA Madeleine Albright, ultimatum: „wasz podpis, albo nasze bomby.” Brzmi znajomo? Owszem. „Podpiszecie, albo wszyscy będziecie martwi” - pamiętacie kto tak Kijowie powiedział?
Pierwsze bomby spadły na Serbię o godzinie 19:45 w 24.03.1999 r., a naloty trwały codziennie przez 78 dni. Wykonano dziesiątki tysięcy nalotów i zrzucono kilkadziesiąt tysięcy ton bomb, w tym ze zubożonym uranem, bomb kasetowych, czyli rozpryskowych i bomb grafitowych, niszczących całkowicie system energetyczny. W wyniku tych bombardowań zginęło około 2000 cywilów (w tym 90 dzieci) oraz ponad 1000 żołnierzy i policjantów. Zraniono lub odniosło obrażenia około 6000 osób. Bezpośrednie szkody materialne wyniosły około 30 miliardów dolarów.
Serbia poddała się i amerykanie stworzyli z serbskiej historycznej dzielnicy nowe państwo. Nie zważali na żadne międzynarodowe umowy i traktaty, na prawa gwarantujące integralność terytorialną, bo amerykański prezydent uznał, że wytłumaczeniem jest obowiązujące na świecie prawo do samostanowienie narodów.
- I co pan na to, panie prezydencie ? - zapytał swojego gościa T. Lis.
Spodziewałem się wyważonej i obiektywnej odpowiedzi i mocno się zawiodłem, ponieważ A. Kwaśniewski, z dosyć głupawym uśmiechem na swej mocno nalanej twarzy, odpowiedział beztrosko, że „trudno, że trzeba się pogodzić, iż istnieją podwójne standardy. Tak to już jest”.
Otóż nie jest tak panie Kwaśniewski i nie może być na to zgody, bo to jest nie tylko nieuczciwe, ale i groźne dla świata, który musi mieć pewność, iż przyjęte normy i zasady postępowania będą przez wszystkich w takim samym stopniu respektowane i stosowane. Jeżeli zatem prawo samostanowienia narodów ma pierwszeństwo przed zawartymi traktatami (zwłaszcza tymi, w których dany naród nie uczestniczył), to obywatele Krymu maja takie samo prawo, jak obywatele Kosowa, do żądania i ustanowienia swojej własnej państwowości. Tylko, że oni nie chcą wojny. Na Krymie nikogo nie zastrzelono, bo oni chcą referendum i mają do tego prawo, chociaż ukraińska konstytucja tego nie przewiduje. Ale konstytucja ta już nie obowiązuje, czego dowodem jest fakt, iż zarówno cała UE jak i USA nie uznają już Wiktora Janukowycza za prezydenta, mimo że żyje, urzędu nie złożył, ani też nie przeprowadzono w stosunku do niego postępowania karnego określonego w konstytucji.
Polska była jednym z pierwszych krajów, które uznały niepodległość Kosowa, dlaczego więc ma takie opory przed uznaniem niepodległości Krymu? Która zresztą w dniu 11.03.br., została przez krymski parlament proklamowana. Odpowiem. Bo nie życzą sobie tego Stany Zjednoczone (które od 1945 r. interweniowały zbrojnie w 70 krajach na terenie całego świata), a nasza cała klasa polityczna jest zbyt zwasalizowana i zserwilizowana, aby się życzeniu temu przeciwstawić i dlatego Polska udzieliła miejsca na izby tortur, brała udział w napaści na Irak i Afganistan, a także wsparła napaść na Libię – nie bacząc na obowiązujące normy i umowy międzynarodowe. Bo przecież obowiązują podwójne standardy, bo nasza klasa polityczna nie lubi prezydenta Putina i bliżsi jej sercu są ukraińscy oligarchowie i pogrobowcy banderowców spod znaku UPA, którzy obecnie mają Polakom wyznaczać wzorce demokracji, poszanowania praw człowieka i godności jednostki ludzkiej. Bo życzenie USA to rozkaz. A ja się na to nie zgadzam.