Kryminalne igraszki Pawła i Dagmary
Nie cichnie „afera” związana ze znaną z telewizji celebrytką Dagmarą Kaźmierską, podtrzymywana przeze rzesze dziennikarzy z różnych pism, pisemek i portali internetowych. Dążący do ujawnienia coraz to nowych wątków dziennikarze, poszukują też nowych, nieznanych powszechnie źródeł, stąd też kontaktują się ze mną, albowiem fakt, iż byłem funkcjonariuszem policji działającym na tym terenie, jest dosyć powszechnie [z różnych powodów] wśród nich znany. Problem z nimi polega na tym, że niezależnie jak długo i szczegółowo coś im się relacjonuje, to i tak zamieszczą tylko niewielkie fragmenty rozmowy, które często istotnie zniekształcone przedstawiają zafałszowany obraz relacjonowanych wydarzeń.
Dlatego też zdecydowałem się na opublikowanie sporego fragmentu mojej [będącej w trakcie pisania] książki o zdarzeniach kryminalnych, z jakimi się zetknąłem w czasie pełnienia służby w Wydziale Kryminalnym byłej KWP w Wałbrzychu, dolnośląskiej sekcji ochrony świadka koronnego CBŚ KGP oraz Wydziału Kryminalnego KWP we Wrocławiu. Takiego swoistego wałbrzyskiego pitawalu tamtych czasów.
* * *
Ponieważ pamięć ludzka jest ułomna i często podsuwa zdeformowane obrazy dawnych dni, chcąc dawne dzieje przedstawić w sposób jak najbardziej zbliżony to prawdziwych wydarzeń, dokonałem kwerendy prawie całego mojego prywatnego zasobu archiwalnego. Dla potrzeb opisania historii moich „kontaktów” z „królową życia” z Polanicy ograniczyłem się do poszukiwania wszelkich zapisków dotyczących tejże osoby i jej ukochanego, później męża, a na koniec byłego męża, którego opisując, używać będę jego autentycznej, niewyszukanej ksyki „Kazik”. Tak naprawdę na imię miał [ma nadal] Paweł.
Z kart moich notatników wynika, że pierwszy raz pojawił się w obszarze mojego interesowania” w październiku 1991 roku, ale co ciekawe, nigdy nie spotkałem się z nim w cztery oczy, chociaż był niebezpiecznym przestępcą działającym tak jak i ja na tym samym terenie. Po tym, kiedy jego nazwisko pojawiło się pierwszy raz w mojej osobistej „kartotece”, wiedziałem o nim bardzo dużo, a i jak przypuszczam, moje nazwisko nie było dla niego obce i to chyba nawet wcześniej, niż ja się z nim zetknąłem.
Rok 1991 – Świdnica
12.10.1991 r. do Komendy Rejonowej Policji w Świdnicy zgłosili się dwaj czescy kierowca „Tira”, który dyżurnemu opowiedział, że przywieźli z Niemiec papierosy HB o wartości 5 mld zł [obecnie 500 tys.]. Posiadali list przewozowy do nieistniejącej w Świdnicy hurtowni papierosów przy ulicy Morcinka. Mieli problem tego rodzaju, że na wskazanej im ulicy żadnej hurtowni papierosów nie mogli zaleźć, więc odszukali komendę Policji, aby uzyskać jakąś pomoc lub informacje przynajmniej, ponieważ nie wiedzieli, co z tym ładunkiem mają zrobić.
Z opowieści kierowcy wynikało, że odbierającym miał być ktoś z Kłodzka, ale kto i czy na pewno z Kłodzka, tego do końca nie był pewien. W ustalanie dla Czechów, którzy udali się do samochodu, aby poczekać na informacje, jakie spodziewali się uzyskać od policjantów, dyżurny zauważył przez okno, że w okolice Tira podjechało ciemne BMW z kłodzką rejestracją, którym poruszali się dwaj mężczyźni. Podeszli do szoferki i zaczęli rozmowę z kierowcą, ale gdy zorientowali się, że stoją koło komendy Policji, uciekli. Natychmiast w pościg za nimi ruszył stający wówczas pod komendą zmotoryzowany patrol Ruchu Drogowego, a po chwili do pościgu przyłączyło się kilka innych radiowozów. Ponadto dyżurny ogłosił blokadę miasta.
Świdnickim policjantom bardzo szybko udało się go namierzyć, ponieważ dyżurny zauważył częściowo numery rejestracyjne, no i znana im było marka oraz kolor samochodu. Niestety nie udało się im go zatrzymać, ponieważ kierowca swój pojazd prowadził w sposób, można powiedzieć brawurowy, jechał przez miasto z bardzo niebezpieczną szybkością i niekiedy pod prąd. Nie pamiętam już szczegółów tej historii, ale pamiętam, że nasze działania operacyjne doprowadziły do ustalenia, że niewątpliwie z tym przemytem związek miała kłodzka grupa przestępcza, w skład której wchodził też Paweł K. ps. Kazik i nie mogliśmy wykluczyć, że to właśnie on był kierowcą ciemnego BMW. Takie informacje były efektem pracy operacyjnej zarówno moich kolegów z wydziału, jak i też policjantów kryminalnych z Kłodzka.
Upłynął rok, a prowadzone przez nasz wydział rozpracowanie operacyjne o niewyszukanym kryptonimie „HB”, jak i czynności prowadzone przez policjantów ze Świdnicy, nie doprowadziły do żadnych konkretnych ustaleń. Zabezpieczone w charakterze dowodów papierosy, zostały przez Prokuraturę zdeponowane w Posterunku Celnym, który w tamtym czasie znajdował się na obrzeżach miasta tuż przy drodze prowadzącej do Wrocławia. Nie pamiętam czy w związku z tym Prokuratura ponosiła jakieś koszty z tym związane, ale chyba tak, na co wskazały podjęte po roku jej decyzje. Tak więc nie działo się nic szczególnego, gdy nagle 7 listopada 1992 roku gruchnęła informacja przekazana przez oficera dyżurnego KRP w Świdnicy, że w nocy [z 5 - 6 lub 6 - 7] nieznani sprawcy w ciągu czterech godzin opróżnili prawie całkowicie magazyn tego Posterunku, pozostawiając tylko jedną ustawioną pionowo warstwę kartonów [15 kg każdy], co skutecznie uniemożliwiło rejestrację tego, co się w magazynie działo. Ta pozostawiona przez bandziorów „osłona” świadczyła, że mieli doskonałą orientację, co do rozmieszczenia kamer i obszaru znajdującego się w „oku” tych urządzeń. Musieli mieć też informację dotyczącą systemy ochrony tej placówki [która de facto nie istniała], jak i informację o aktualnej sytuacji na placu manewrowym przed Posterunkiem. Wszystko to świadczyło, że musieli mieć swoich informatorów ze Świdnicy, co pozwoliło im na wycięcie nam tak bezczelnego numeru.
Posterunek Celny w Świdnicy - widok z 1992 roku
Pamiętam doskonale wyrażane przez nas zdziwienie, że prokurator nadzorujący śledztwo zdecydował się na umieszczenie tak wartościowego towaru [przypomnę, że 5 mld starych złotych] w obiekcie pozbawionym praktycznie ochrony, zwłaszcza tej zewnętrznej. Bo kamera zainstalowana była jedynie w środku pomieszczenia. Sprawcy nie pozostawili też śladów, które mogły doprowadzić do ich identyfikacji i można powiedzieć, że zniknęli jak przysłowiowa kamfora. Tym bardziej że nikt nic nie widział i nikt nic nie słyszał.
Jednym słowem pokazali nam i Prokuraturze środkowy palec.
Nadzieję pokładaliśmy w tym, że każdy karton oznaczony był kodem kreskowym, łatwym do identyfikacji indywidualnej, ale i ta nadzieja szybko okazała się płonną, kiedy decyzją Prokuratury pozostała w magazynie posterunku część towaru została przekazana do sprzedaży przez sieć sklepową.
Oryginalny kod kreskowy skradzionych papierosów "HB"
Fotografie kodu zostały przekazane do każdej jednostki Policji w kraju, a ponadto po jakimś czasie pokazaliśmy je w programie Michała Fajbusiewicza „997”, w którym wystąpił Ryszard P. ps. Grzmot, prowadzący to rozpracowanie. Jak zwykle apelowaliśmy do widzów o zgłaszane każdego przypadku zakupienia kartonów z pokazanym oznakowaniem, ponieważ w zapisie cyfrowo-literowym tylko ten znajdujący się w środkowej jego części był zmienny. Jednakże jak się okazało, „krecią robotę” zrobiła nam prokuratura, która zdecydowała, że kartony, które złodzieje pozostawili w magazynie, zostaną przekazane do sprzedaży, aby nie musiała płacić za wykorzystywaną powierzchnię magazynową. Tym sposobem, kiedy po jakimś czasie zaczęły do nas docierać informacje o takich kartonach pojawiających się w niektórych prywatnych hurtowniach i sklepach, nie byliśmy w stanie ustalić, które z nich zostały sprzedane przez Prokuraturę, a które przez złodziei, bo w prokuraturze nikomu nie przyszło do głowy, aby zaprotokołować kod kreskowy każdego z wydanego do sprzedaży kartonu.
Po kilku dniach od emisji programu „997” uzyskaliśmy informacje, że nasze HB trafiły do Podkowy Leśnej pod wskazany nam adres. Wybrałem się tam z Ryszardem, Alkiem ps. Sierżant i kierowcą Kazikiem. Mieliśmy nakaz prokuratora i byliśmy dobrej myśli, ale na miejscu okazało się, że chociaż był to towar trefny, to niestety nie nasz. Poinformowałem więc kryminalnych ze Stołecznej, a kiedy przyjechali, „zdobycz” przekazaliśmy w ich ręce, a sami wróciliśmy do Wałbrzycha.
Jednakże sprawa się jeszcze nie skończyła, ponieważ jakiś czas później dostaliśmy cynk o „transporcie” dużej ilości papierosów, które wjechały z Czech na teren naszego województwa. Cynk był taki, że to fajki z przemytu. Otrzymaliśmy polecenie, aby transport zlokalizować i ustalić dokąd pojedzie. Okazało się, że pojechał bardzo daleko, a my za nim na ogonie [ja, „Grzmot”, „Sierżant” i kierowca Kazik] i tak dojechaliśmy na przedmieścia Bydgoszczy. Kiedy tam dojeżdżaliśmy, skontaktowałem się z tamtejszą komendą wojewódzką i szybko dołączyły do nas dwa radiowozy operacyjne z wydziału kryminalnego. Podjechaliśmy pod jakieś magazyny, które były, jak się szybko okazało, własnością pewnego miejscowego i ważnego notabla. Ponieważ przybyły na miejsce prokurator nie wyraził zgody na wejście na teren obiektu i sprawdzenie „towaru”, zgodnie z zasadą nie mój cyrk nie moje małpy, zarządziłem odbój i pojechaliśmy w odwiedziny do zamieszkałej w Bydgoszczy rodziny Ryszarda. Tyle było naszego.
A sprawa, którą procesowo prowadziła dochodzeniówka ze Świdnicy, do dzisiaj nie została wykryta.
Rok 1993 – Kłodzko
W roku tym przystąpiliśmy do realizacji pewnego rozpracowania, którego kryptonimu już nie pamiętam. Chodziło o rozbicie kłodzkiej grupy zajmującej się m.in. przemytem kradzionych w Niemczech samochodów, ale jak wynikało z docierających do nas informacji, grupa ta nie gardziła też handlem narkotykami, kontrolą tak zwanych panienek oraz wszelkiego innego rodzaju działalności stojącej na bakier do obowiązującego prawa. W skład grupy, jaka znalazła się wówczas na naszym celowniku, wchodził „Kazik”, bracia ps. Słonie i jeden z najlepszych na Dolnym Śląsku fałszerzy dokumentów Krzysztof F. ps. Profesorek, który oferował szeroki asortyment fałszywych świadectw szkolnych i wszelakich kursów, polskie dowody rejestracyjne i niemieckie briefy oraz polskie prawa jazdy.
Byłem wówczas zastępcą naczelnika i z tej racji nadzorowałem osobiście i bezpośrednio akcją zatrzymania tych osób. Henryk Tusiński, który był wówczas naszym szefem, zdecydował, że do zatrzymania wykorzystamy funkcjonującą w KWP we Wrocławiu grupę antyterrorystów, jakiej my nie posiadaliśmy. Planowałem wejście do czterech mieszkań jednocześnie, ale dowodzący drużynami AT nie wyraził na to zgody z uwagi na obowiązujące ich przepisy, wobec czego cała akacja została podzielona na dwa etapy. Etap I Kazik i jeden ze Słoni, etap II „Profesorek” i „Słoń” nr 2. Obaj „Słonie” zatrzymani zostali szybko i sprawnie, ale gorzej to wyglądało w przypadku „Kazika”.
Grupą uderzeniową jako przewodnik prowadził Rysiek ps. Grzmot, który akurat Kłodzka zbyt dobrze nie znał, a już zwłaszcza nowego osiedla mieszkaniowego wybudowanego na ówczesnych obrzeżasz miasta od strony obecnej drogi krajowej E-67. Według naszych informacji „Kazik” zamieszkiwał wówczas w jednym z budynków przy ul. Spółdzielczej i tam właśnie Rysiek miał antyterrorystów zaprowadzić. Niestety pomyliły mu się ulice i poprowadził ich do budynku stojącego przy równoległej do niej ulicy Rodzinnej. Ponieważ teraz wszystkich szczegółów już nie pamiętam, więc mogło być odwrotnie.
Kiedy więc antyterroryści załomotali we wskazane drzwi, otworzył je jakiś starszy pan, którego bezceremonialnie jeden z policjantów łokciem odrzucił na ścianę. Reszta ze znanym w takich przypadkach okrzykiem „policja, policja” wpadła do środka, ale okazało się, że poza owym starszym panem w mieszkaniu było tylko jego żona. W podobnym do niego wieku. Starszy pan o mało zawału nie dostał, ale o tym za chwilę.
Rysiek, kiedy owego pana zobaczył, od razu uświadomił sobie pomyłkę i błyskawicznie poinformował o tym dowodzącego, w efekcie czego policjanci tak samo sprawnie jak wpadli, wypadli z mieszkania i za swym przewodnikiem pobiegli pod właściwy już adres. Tu jednak wejście miało inny przebieg, ponieważ „Kazik” nie chciał otworzyć mieszkania, wobec czego drzwi z futryn wyleciały z hukiem, a „Kazik” na widok zamaskowanych facetów z bronią przybrał postawę do walki wręcz. I otrzymał srogą nauczkę w postaci dosyć brutalnego potraktowania, w efekcie czego po kilku sekundach na podłogę padł jak kawka.
Oczywiście o wszystkim byłem na bieżąco informowany drogą radiową, toteż wcale się nie zdziwiłem, że niedługo po tym zdarzeniu w pokoju, w którym czasowo urzędowałem, pojawiła się starsza pani, która od progu zarzuciła mnie bardzo gwałtownym słowotokiem, więc z początku nie potrafiłem wyłowić z tej kakofonii jakiegoś sensu. Kiedy już się wykrzyczała i napomstowała na Policję, która jest jak Gestapo, zgodziła się usiąść na wskazanym jej foteliku i jeszcze raz wypowiedzieć swoje — SŁUSZNE — żale. A były ona następujące: mało brakowało, a jej mąż nie zszedłby z tego świata na serce, oni są praworządnymi ludźmi przez lata walczącymi z komuną, a teraz sąsiedzi będą uważali ich za przestępców. I tak dalej w takim „klimacie”. Kiedy jej obiecałem, że zaraz przyjadą do jej mieszkania policjanci z wielkim bukietem oraz przeprosinami, że przejdą się do wszystkich sąsiadów ze stosownymi wyjaśnieniami, zagroziła mi, że powiadomi o tym prezydenta, sejm, komendanta głównego i wojewódzkiego, wobec czego nawet jako śmieciarz, pracy już nie znajdę. I na nic nie pomagały moje dalsze przeprosiny i kajanie się, pani nie ustępowała, co zmusiło mnie – NIESTETY – do wyproszenia jej z pokoju i w rezultacie z komendy.
Chyba po dwóch godzinach delegacja z naprawdę wielkim bukietem pojawiła się w jej mieszkaniu, a policjanci przeszli się po mieszkaniach sąsiadów [także tych z pietra wyżej i niżej] wyjaśniając, co się wydarzyło, że starszych państwa na tyle udobruchało, że żadnego skandalu medialnego nie było, a nam szefostwo nie wytoczyło postępowania dyscyplinarnego. Oczywiści o całym zajściu zostało przeze mnie poinformowane.
Również „Profesorek”, który w tym czasie tworzył swoje „dzieła” i niczego się nie spodziewał, kiedy więc usłyszał za drzwiami „otwierać, policja” ruszył w te pędy do ubikacji, gdzie zaczął palić i topić w klozecie to, co przed chwilą wytworzył. Nie doczekawszy się otwarcia drzwi, chłopaki z AT sprawnie je wywalili. Część fałszywych dokumentów, jakich nie zdążył zniszczyć, udało się nam zabezpieczyć, ale największą zdobyczą była czarna walizka [coś na kształt większej tzw. dyplomatki], w której trzymał matryce niezbędne do ”produkcji” fałszywek. Były to bardzo drogie podstawowe dla fałszerza narzędzia pracy, wobec czego „Profesorek” nie chcąc tego niszczyć, ukrył w jakiejś skrytce, sądząc, że ich nie znajdziemy, Nie pamiętam, gdzie to były schowane, ale faktem jest, że w efekcie przeszukania walizka z matrycami została znaleziona.
O jego „fachowości w zawodzie” świadczyć może zdarzenie, jakie miało miejsce jakiś czas później. Otóż do kłodzkiej komendy [a być może prokuratury] zgłosili się śledczy ze Szczecina, którzy w jakiejś sprawie zabezpieczyli sporą ilość fałszywych dokumentów, w tym niemieckie dokumenty samochodowe, więc zakładam [bo szczegółów już nie pamiętam], że musiało to mieć związek z naszym „Profesorkiem”. Chodziło o to, że fałszywki zabezpieczone u szczecińskich gangusów były tak dobre, że niemiecki Kryminalamst uznał je za oryginalne.
Dziś już nie pamiętam, jak się ta sprawa skończyła, bo dla nas skończyła się ona z chwila zatrzymania członków grupy. Reszta należała już do dochodzeniówki, prokuratorów i sędziów. Jednakże sankcje nie były chyba zbyt dotkliwe, ponieważ stosunkowo szybko miałem sposobność znów „zetknąć” się z „Kazikiem”, który tym razem zajął się działalnością określaną w kodeksie karnym jako przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu oraz wolności. A więc była to już wyższa półka bandyckiej roboty.
CDN.
1 Rosyjskie określenie opieki sprawowanej nad kimś przez wpływowe osoby lub instytucje albo organizacje przestępcze, zapewniająca łatwiejsze i bezkarne wykonywanie działań sprzecznych z prawem